O „powrocie do natury” jako strategii projektowej, współczesnej Przysiędze Hipokratesa dla projektantów oraz wyzwaniach stojących przed designem w czasach katastrofy klimatycznej rozmawiamy z Maciejem Głowackim, który w odpowiedzi na kryzys medyczny wywołany epidemią COVID-19 opracował jednoczęściowe, ekologiczne wymazówki o kształcie zainspirowanym językiem kolibra. Za Wymazówki CRN_01 „Koliber” projektant został wyróżniony 2. miejscem w konkursie „make me!” podczas tegorocznego Łódź Design Festival.
Bartłomiej Jankowski: W tegorocznym konkursie “make me!” podczas Łódź Design Festival zostałeś wyróżniony za projekt Wymazówki CRN_01 „Koliber”. Kiedy przeczytałem jego opis, pomyślałem sobie, że to takie „projektowanie interwencyjne”. Wróćmy na chwilę do tego momentu: mamy 2020 rok, początek globalnej epidemii, społeczną panikę. Z zimną krwią zakasałeś rękawy, by wymyślić projekt, który miałby rozwiązać medyczny kryzys?
Maciej Głowacki: Podoba mi się termin „projektowanie interwencyjne” – działanie z myślą o konkretnym palącym problemie. Na co dzień pracuję w firmie zajmującej się szeroko pojętymi nowymi technologiami i drukiem 3D, a zatem rapid prototypingiem, rapid toolingiem. U podłoża tej technologii leży właśnie szybka interwencja – dzięki drukowi 3D można błyskawicznie zrealizować proces prototypowy i przejść do masowej produkcji. Tak też było z projektem wymazówek. W czasie pandemii miało miejsce fantastyczne pospolite ruszenie drukarzy 3D, profesjonalistów i amatorów, którzy drukowali opaski do przyłbic na własnych maszynach. Razem z firmą Sygnis, w której pracuję, dołączyliśmy do tej akcji – sam także zaprojektowałem wtedy przyłbice zoptymalizowane do szybszej produkcji. Każdego dnia, a także nocami, drukowaliśmy po kilkadziesiąt egzemplarzy, które wysyłaliśmy do zgłaszających braki szpitali. Ze stabilną produkcją ruszyliśmy dalej, uznając, że mamy wiedzę i możliwości, by zrobić coś więcej. Od pracowników sektora medycznego słyszeliśmy często, że brakuje już nie tylko maseczek czy przyłbic, ale też bardziej zaawansowanego sprzętu diagnostycznego, m.in. wymazówek. Z początku ten temat był dla mnie czarną magią, więc podszedłem do niego z ciekawością, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej i zdobyć jak najwięcej wiedzy eksperckiej.
BJ: Nie wydrukowaliście wtedy jednak wymazówek takich, jakie w większości znamy. Zaprojektowałeś je de facto od nowa – złożone z jednego materiału, produkowane jednoetapowo.
MG: Głównym założeniem było uproszczenie procesu produkcji. Dostępne na rynku wymazówki są produkowane dwuetapowo, do czego potrzeba też wyspecjalizowanych linii produkcyjnych. W warunkach pandemii nie było możliwości, by samemu robić je szybko i lokalnie. Z drugiej strony codziennością stały się problemy z łańcuchami dostaw, zwłaszcza wyspecjalizowanych produktów. W Polsce w szczytowych momentach pandemii mieliśmy po kilkadziesiąt tysięcy zakażeń diagnozowanych dziennie, co świadczyłoby o wykonywaniu powyżej 100 tys. testów na dobę. Chcieliśmy zatem możliwie jak najszybciej wyprodukować jak najwięcej takich produktów, by były dostępne lokalnie, na miejscu. Pierwszym naszym odruchem był oczywiście druk 3D. Przy wszystkich swoich zaletach technologia ta ma jednak dość ograniczoną przepustowość produkcyjną - moglibyśmy mówić o setkach, a nie dziesiątkach tysięcy egzemplarzy dziennie. Dlatego musieliśmy zrezygnować z druku na rzecz wtrysku. Największym wyzwaniem było zaprojektowanie wymazówki tak, aby sama jej wtryśnięta struktura spełniała zadanie zaawansowanych technologicznie floków – pobrać możliwie dużo próbki, a następnie oddać możliwie dużo testów.
BJ: Jak wpadłeś na pomysł, że z odpowiedzią mogą przyjść kolibry spijające nektar przy pomocy długiego języka?
MG: To był przypadek. Można godzinami siedzieć nad kartkami, modelami, prototypami, a ostatecznie cały proces sprowadza się przecież często do zwykłego szczęścia. Trafiłem na filmik na YouTubie – nagranie Ananda Varmy, fotografa „National Geographic” – który w zwolnionym tempie pokazywał spijające nektar kolibry. Kiedy zobaczyłem mechanikę tego procesu – długi język pobierający pokarm – podobieństwo było dla mnie uderzające. Pamiętam, że spędziłem wtedy całą noc na googlowaniu publikacji naukowych, co z początku było chodzeniem nieco po omacku, bez przekonania o słuszności tej drogi. W końcu znalazłem badania z University of Washington szczegółowo analizujące języki kolibrów. Poczułem, że w oparciu o uzyskaną wiedzę mogę dokonać przeniesienia pewnej zasady, funkcjonującej tak dobrze w naturze, na potrzeby ludzkie.
BJ: Porozmawiajmy o tym jak o swojego rodzaju strategii projektowej. To był pierwszy raz, kiedy podjąłeś się takiej formy projektowania?
MG: Jeśli pytasz o projektowanie biomimetyczne – zdecydowanie tak. Bawiłem się wcześniej w generatywną biżuterię inspirowaną ukwiałami, ale były to raczej formalne ćwiczenia akademickie. Zawsze fascynowały mnie za to takie projekty jak inspirowany zimorodkiem Shinkansen, amerykańskie bombowce-jastrzębie B-2 czy choćby przykłady przywoływane przez Papanka w „Dizajnie dla realnego świata”. Trafiłem też ostatnio na rewelacyjny pomysł z 2010 r. – zastosowanie konkretnego rodzaju grzyba-śluzowca do wytyczenia połączeń dla sieci kolejowej w Tokio. Fascynuje mnie natura, która wymyśliła już większość rozwiązań, których moglibyśmy potrzebować. Z drugiej strony smuci fakt, że nie jesteśmy wystarczająco wrażliwi, by poświęcić się odnajdywaniu tych analogii.
BJ: Rozpoznawaniu tych rozwiązań i ich… kopiowaniu? To brzmi nieco pejoratywnie. Jakim słowem byś to określił?
MG: Myślę, że adaptacja byłaby lepszym określeniem. I inspiracja. Natura to w zasadzie baza wiedzy – miała setki tysięcy lat na przeprototypowanie wszystkiego i dojście do uniwersalnych rozwiązań. Niezależnie od tego, czy mówimy o strukturach, czy choćby o mechanizmach samoorganizacji życia na różnych poziomach.
BJ: Z jednej strony to bardzo racjonalne podejście, odwołujące się do praw natury. Z drugiej strony – to chyba trochę romantyczne myślenie: jako ludzkość poszliśmy w złą stronę, naruszyliśmy sieć pierwotnych zależności, coś schrzaniliśmy. Odpowiedzią będzie „powrót do natury”?
MG: Myślę, że tak. Trend jest już obecny pod wieloma postaciami. Korporacyjny green-washing inwestuje niestety miliony dolarów w opracowywanie rozwiązań często powierzchownych czy nieprzemyślanych. A drugiej strony przepychamy granicę poznania – przypadki takie jak głośne niedawno badania nad przekształceniem hydrauliki kończyn martwych pająków w chwytaki pokazują, że kierunek badawczo-rozwojowy jest określony i mamy przed sobą gotowe rozwiązania. Jedyne co musimy zrobić, to zastanowić się, jak przenieść je na problemy projektowe, które znamy.
BJ: Na czym polega wtedy praca projektowa? Mamy jakiś mechanizm czy strukturę, które musimy przełożyć na znane nam technologie. To chyba wyzwanie?
MG: Zdecydowanie, ale jestem zdania, że u podstaw projektowania leży takie właśnie wyzwanie: zrozumienie. Zrozumienie materiału, z którym się pracuje, zrozumienie potrzeb, które próbuje się zaspokoić czy zrozumienie użytkownika, który będzie korzystał z projektu. Najgorszym błędem projektanta jest moim zdaniem założenie, że się coś wie absolutnie i ostatecznie. O wiele bardziej wolę perspektywę pokory. Każdy proces projektowy powinien zaczynać się od rozeznania: od skorzystania zarówno z wiedzy dostępnej w największej bibliotece świata, którą mamy na jedno kliknięcie w tych śmiesznych pikselach przed sobą, jak i z wiedzy ekspertów. Byle zebrać jak najwięcej informacji i dokonać ich twórczej syntezy.
BJ: Kiedy myślę o biomimetyce, myślę o nowych technologiach, laboratoriach – o czymś bardzo nowoczesnym. Z drugiej strony „mimesis” to bardzo stara kategoria estetyczna będąca wyrazem jakiejś pierwotnej potrzeby…
MG: Na pierwszej lekcji języka polskiego w liceum (u prof. Żabińskiej, którą serdecznie pozdrawiam) jako pierwszą definicję zapisałem „mimesis – naśladownictwo”. A później przechodziło się oczywiście do Grecji i Arystotelesa…
BJ: Tak. Nie mam przed oczami scenografii późnonowoczesnych laboratoriów.
MG: Na niezwykłe odwołania do naśladownictwa możemy natrafić w każdej epoce. Byłem ostatnio na wystawie o architekturze Miesa van der Rohe m.in. w kontekście natury. Pokazano na niej książki Raoula Heinricha Francé’a, francuskiego botanika uznawanego za autora pojęcia „biotechniki”, pierwowzoru biomimetyki. Byłem absolutnie zafascynowany, kiedy zobaczyłem w jego „Świecie roślin” z 1912 r. rysunki przekrojów kabli energetycznych zestawione z przekrojami łodyg czy porównanie nasion klonu z łopatami śrub okrętowych. Picasso skomentował ponoć rysunki z Lascaux okrzykiem, że od epoki kamienia nie odkryliśmy niczego nowego w sztuce. W projektowaniu sięga to jeszcze dalej...
BJ: Czym w takim razie od tych rysunków różniłaby się biomimetyka?
MG: Biomimetyka byłaby próbą nie tylko zainspirowania się odczuciem, wrażeniem, ale też zanurzeniem w temat głębiej – zrozumienia, dlaczego właściwie opadające „noski” klonowe wchodzą w ten śmieszny ruch wirowy. Punktem wyjścia jest spojrzenie na zjawisko z dziecięcą fascynacją i pójście o krok dalej. Nie tylko by zachwycić się samym działaniem, ale spróbować je zrozumieć. Zadać sobie pytanie, czy może w tym tkwić odpowiedź.
BJ: Czy to znaczy, że natura jest mądrzejsza od nas?
MG: Jeszcze jak! Nie mam wątpliwości, że natura jest o wiele mądrzejsza i doskonale by sobie bez nas poradziła, tak jak radziła sobie od milionów lat. Nie sądzę, że wpływ człowieka jest dla niej najlepszy i nie jestem też pewien, czy jest najlepszy dla nas samych. W obecnym punkcie w historii możemy skupić się wreszcie na wzięciu odpowiedzialności, bardziej świadomym działaniu projektowym. Między innymi dlatego, wracając do wymazówek, zależało mi na włączeniu tych jednorazowych produktów w założenia gospodarki cyrkularnej, co dotychczas nie było możliwe. Tutaj projekt powstał z pojedynczego materiału, więc po teście można go poddać sterylizacji i ponownie przetworzyć.
BJ: W swojej pracy łączysz różne dziedziny, jak choćby nauki ścisłe z projektowaniem i nowymi technologiami.
MG: Jestem synem dwojga informatyków, dlatego zawsze byłem przygotowywany do tego, że pójdę w ich ślady i będę zajmować się czymś ścisłym, jak matematyka, chemia czy fizyka. Jako pierwsze studia wybrałem inżynierię nanostruktur, makrokierunek na Wydziałach Fizyki i Chemii Uniwersytetu Warszawskiego. Fascynowała mnie możliwość spojrzenia na życie w skali nano, w której wszystko można policzyć, zrozumieć. W realiach pracy naukowej, laboratoryjnym przelewaniu rzeczy z probówki do probówki, brakowało mi jednak czegoś bardziej twórczego. Szukałem wtedy drogi dla siebie. Któregoś dnia moja przyjaciółka zapytała spontanicznie: „A dlaczego nie wzornictwo?”. Nie miałem wówczas pojęcia, czym jest wzornictwo czy projektowanie – pierwszym skojarzeniem było robienie ładnych mebli czy plakatów. Zrobiłem zatem rozeznanie i okazało się, że ten kierunek łączy konieczność analizowania zjawisk z przekuwaniem ich w proces twórczy – uzyskiwanie nowej wartości.
BJ: Tę pierwszą umiejętność miałeś już wcześniej. A do niej dołożyłeś naddatek kreatywny.
MG: Możliwość ekspresji. Tworzenie wartości, z której będą mogli korzystać inni. Bardzo lubię ten motyw: projektowanie jako pomoc, którą można nieść światu. To jest w naszych rękach. Jeżeli byliśmy w stanie tak negatywnie wpłynąć na otaczającą nas naturę, to znaczy, że mamy nie byle jaką sprawczość. Dlaczego w takim razie nie zacząć działać świadomie, odpowiedzialnie? Dodatkowo od zawsze lubiłem się uczyć, byłem nienasycony wiedzą, którą można wchłonąć z otaczającej nas rzeczywistości. Projektowanie wydaje się idealnym, produktywnym ukierunkowaniem tej ciekawości.
BJ: Jakie jeszcze stawiasz przed sobą wyzwania? Na jakie pytania chciałbyś znaleźć odpowiedzi?
MG: Bardzo bliski jest mi temat odpowiedzialności projektantów – podejmujemy przecież decyzje, które mogą mieć znaczący wpływ na innych. Produkty posiadają niekwestionowalną sprawczość – kształtują nawyki, zachowania, sposoby myślenia. Nie chcę generalizować, ale myślę, że w tym momencie świadomość tej odpowiedzialności – przy wszystkich nowych modelach samochodów, krzeseł, stołów – jest dosyć niska. Żyjemy w końcu w systemie kapitalistycznym, w którym zysk i poszerzanie ofert katalogowych liczą się bardziej niż rozwiązywanie realnych problemów. Myślę, że to jedno z największych wyzwań: jako że projektować można dosłownie wszystko – od produktów trójwymiarowych, namacalnych, po projektowanie interakcji, UX-y – projektanci kształtują otaczający nas świat. Dlatego w czasach globalnego kryzysu klimatycznego i postępującego kryzysu społeczno-systemowego olbrzymia część odpowiedzialności spoczywa na nas. Jeżeli nadal będziemy produkować kolejne wzory powtarzalnych produktów tylko dla zysków rynkowych, raczej nie wprowadzimy realnej zmiany.
BJ: To przeciw etyce projektanta?
MG: Jeśli istnieje przysięga Hipokratesa dla lekarzy, to dlaczego my, projektanci, także nie mamy przykazania „nie szkodzić”? Dlaczego nikt nas nie uczy odpowiedzialności, nie krytykuje za powielanie istniejących rozwiązań, naiwne „wzornictwo” nowych opakowań na stare funkcje? Ostatnio ten temat odpowiedzialności stał się dla mnie wyjątkowo namacalny jeszcze w związku z inną interwencją projektową. Razem z firmą, w której pracuję, bardzo mocno zaangażowaliśmy się w projekt pomocy Ukrainie. Najpierw kupiliśmy autokar, który zawiózł do Ukrainy około 20 drukarek 3D i 400 kg materiału, by ukraińscy drukarze mogli na miejscu wytwarzać brakujący sprzęt, m.in. opaski izraelskie, czyli proste opaski uciskowe stosowane na rany. Później postanowiliśmy pójść o krok dalej. Okazało się, że ludzie z różnych stron świata zaczęli masowo drukować 3D stazy taktyczne dla Ukraińców bez wiedzy o tych produktach. Dlatego później zalegały one setkami w pudłach w Ukrainie, bo wysyłany sprzęt nie był w żaden sposób testowany, powstawał przy braku świadomości niezbędnej mechaniki, materiały były niewystarczające. Produkty nie nadawały się do niczego, przynosiły więcej ryzyka niż korzyści. Przerażające było dla mnie obserwowanie, jak nieprzemyślanie można działać, naiwnie chcąc pomóc. Dlatego wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Przez dwa-trzy miesiące projektowaliśmy i prototypowaliśmy stazy taktyczne, odbywaliśmy spotkania z medykami polowymi, ratownikami medycznymi, wojskowymi. Zanim wysłaliśmy na front pierwsze partie, zrealizowaliśmy co najmniej osiem iteracji produktu na potrzeby testów wewnętrznych. Zrobiliśmy też pełne laboratoryjne testy materiałowe, żeby sprawdzić wytrzymałość, odporność na warunki atmosferyczne, równomierność zacisku. Dopiero po całym procesie można było uznać, że projekt może trafić do potrzebujących na froncie. Wstępne testy po stronie ukraińskiej zakończyły się pozytywnie. Na tę chwilę wysłaliśmy do Ukrainy już ponad tysiąc sztuk, nieustannie produkujemy kolejne. Wiem o trzech życiach, które ocalił ten produkt. To dużo jak na parę kawałków plastiku.
BJ: Czyli tak jak w przypadku wymazówek zadałeś sobie pytanie: “Jak mogę pomóc?”. Chciałem zapytać jeszcze, czy “make me!” pomogło Tobie. Jak został przyjęty projekt wymazówek?
MG: „Make me!” jest na tyle prestiżowym konkursem, z doświadczonymi w branży jurorami, że sam fakt bycia wyróżnionym dał mi bardzo dużo poczucia pewności. Ludzie z autentycznym autorytetem wybrali mój pomysł i postanowili, że warto pokazać go światu – odebrałem to jako komunikat, że moje działanie projektowe ma sens. Utwierdziłem się w przekonaniu, że była to dobra życiowa decyzja i warto podążać dalej tą drogą. Co innego pozostaje, jak nie poszukiwanie i próby stworzenia „wartości”?
Rozmawiał Bartłomiej Jankowski